facebook


Najnowszy News

 swieconka czolo

POŚWIĘCENIE POKARMÓW WIELKANOCNYCH

Są częścią historii prowincji

dobro czolo Niewątpliwie każdy, kto wstąpił w szeregi sercanów, w jakimś momencie dowiadywał się, że istnieją osoby, które na różny sposób pomagają Zgromadzeniu materialnie i modlitewnie. Przyjęło się nazywać ich dobroczyńcami.


    

    W postulacie, nowicjacie, seminarium i innych domach również pamięta się o nich, m.in. podczas Mszy św., adoracji, nabożeństw czy za zmarłych w wypominkach, a w kilku miejscach są tzw. biura dobroczyńców, które utrzymują z nimi kontakt, prowadzą korespondencję, i od czasu do czasu odwiedza się ich gdzieś w Polsce. Czasami oni sami pojawiają się w progach sercańskich domów, podejmowani przez odpowiedzialnych za prowadzenie biur, biorą udział w różnych uroczystościach, jak na przykład w święceniach kapłańskich.

     Zazwyczaj są dla ogółu anonimowi, dyskretni, nie narzucający się, a w listach (teraz także w mailach) proszą głównie o Mszę św., modlitwę w konkretnej intencji, polecają swoich bliskich zmarłych, i równocześnie sami zapewniają, że pamiętają o sercanach na różny sposób.

     Można powiedzieć, że historia Zgromadzenia Księży Najświętszego Serca Jezusowego w Polsce jest nieodłącznie związana z dobroczyńcami, którzy pojawili się już w czasach założyciela prowincji ks. Kazimierza Wiechecia i do dziś świadczą swą pomoc.

     Ze znanych przekazów przedstawiających początki osiedlenia się Zgromadzenia w kraju wynika, że był to niezwykle trudny czas, choćby z takiego powodu, że nikt nie znał nowych księży, jacy pojawili się w Krakowie. Jak wspomina ks. Majka w swoim opisie przeszłości, który powstał z okazji 25-lecia osiedlenia się w Polsce, „nie mieliśmy ani dobroczyńców ani znajomości (…) Brakowało również środków materialnych. Obciążone wtedy długami Zgromadzenie nie mogło nam ich dostarczyć, a władze bez ogródek oświadczyły księdzu Wiecheciowi, by nie liczył na ich pomoc materialną. Nic przeto dziwnego, że w naszym domu przy ul. Koszykarskiej bieda była naprawdę wielka”.

     By zaradzić potrzebom utrzymania się i działalności, księża często chodzili od domu do domu w swych rodzinnych stronach z prośbą o zboże czy cokolwiek do jedzenia, a potem zdobyte ziarna w czasach okupacji po kryjomu mielono w zdobytych przez ks. Wietechę młynkach. W Małym Seminarium ubóstwo było do tego stopnia, że każdy miał swoje krzesło i nosił je ze sobą wszędzie: do refektarza, pokoju, studium i do kaplicy. A w wielu sklepach zaciągano coraz większe długi.

     Jednym z pierwszych dobroczyńców sercanów – jak go określił ks. Władysław Majka – był krakowski kapłan, ks. Mateusz Jeż (1862-1949), wielki czciciel Serca Jezusowego, uważany za współfundatora Zgromadzenia na ziemiach polskich. Wspierał on sercanów w budowaniu zrębów prowincji tak od strony organizacyjnej jak również finansowo. W swoich wspomnieniach ks. Majka tak o tym pisze: „Przypomina nam się i to, że w pierwszych tak ciężkich latach po naszym przesiedleniu się do kraju jego książeczka oszczędnościowa z zupełnym zaufaniem przechodziła nie jeden raz do rąk ks. Kazimierza Wiechecia. A chodziło tu przecież o grosz z takim trudem przez ubogiego katechetę zebrany na lata starości, na której progu już podówczas się znajdował”.

     Ks. prałat Mateusz Jeż był wyjątkowym dobroczyńcą sercanów u początków powstania prowincji. Nie skąpił nie tylko swych oszczędności dla dzieła rozwoju Zgromadzenia w Polsce, ale nawet swoich uczniów (był katechetą w krakowskich gimnazjach) zachęcał do wstąpienia w sercańskie progi.

     „W oparciu o jego osobę i jego mieszkanie mógł ks. Kazimierz Wiecheć rozpocząć pierwszy etap budowania prowincji, czyli gromadzenia kandydatów” - wspomina o nim w książce „Na drogach życia” kard. Stanisław Nagy, podkreślając jego wielkie oddanie Zgromadzeniu.

     Dobrodzieje prowincji to także ludność ubogiej dzielnicy Płaszowa, gdzie powstał Dom Macierzysty i pierwszy kościół sercanów poświęcony w 1931 r. By zdobyć środki na utrzymanie domu, który wkrótce zapełnił się młodymi ludźmi z Małego Seminarium, ks. Wietecha jeździł „po prośbie” na rowerze po okolicy, odwiedzając znanych sobie mieszkańców. Czynił to także w Stadnikach, o czym tak wspomina w „Albumie Jubileuszowym” ks. Stanisław Nagy: „Ks. Wietecha wsiadł na rower i w deszcz, słotę, jesienną szarugę po błocie, a niekiedy brocząc w wodzie, objeżdżał naszych dobroczyńców, w ten sposób zyskując środki na to, aby młodzież nasza mogła spokojnie przygotowywać się do przyszłej pracy”. Potem podobnie czynili inni, m.in. przełożony domu płaszowskiego w latach 1954-57 ks. Franciszek Solak, który często wspominał, jak ciągnął za sobą drewniany wózek chodząc po kweście.

     Ów zwyczaj kwestowania tak na dobre zapoczątkował pierwszy prowincjał ks. Michał Wietecha SCJ, podpatrując w prowincjach zachodnich taki sposób zdobywania środków materialnych i dobroczyńców. To właśnie ks. Wietecha, posiadający praktyczną wyobraźnię, zapoczątkował powstanie biura kontaktów z dobroczyńcami, co w konsekwencji umożliwiło szybki rozwój młodej prowincji i otwarcie nowych placówek, m.in. w Tarnowie, Zakopanem oraz nowicjatu i seminarium w Stadnikach.

     Pierwsi dobroczyńcy związani byli z Domem Macierzystym w Płaszowie i istniejącym tutaj w latach 1932-1935 Małym Seminarium, do którego wstąpili m.in.: Adam Gąsiorek i Stefan Kierpiec. Z zachowanych wspomnień tego pierwszego można dowiedzieć się, że już wtedy byli ludzie, nazywani dobroczyńcami, którzy opłacali pobyt i kształcenie chłopców w tymże seminarium.

    „Rok Pański 1932 to rok dla nas błogosławiony. Równocześnie znaleźli się opatrznościowi dobroczyńcy, którzy podjęli się pokrywać koszta naszego kształcenia. Dla mnie był to mój stryj, Ks. Szczepan Gąsiorek, który, niestety, nie doczekał nie tylko mego jubileuszu, ale nawet moich święceń kapłańskich, ponieważ w roku 1941 zginął we Włoszech jako kapelan II Korpusu” – czytamy we wspomnieniach z trzyletniego pobytu w Małym Seminarium ks. Adama Gąsiorka.

            Prowadzenie Małego Seminarium w Płaszowie wiązało się z licznymi wydatkami na utrzymanie wychowanków, wynagrodzeniem dla kadry nauczycielskiej czy wyposażeniem w różne pomoce dydaktyczne. Na wszystko brakowało funduszy, a posiadane długi spędzały sen z powiek nie tylko ks. Wiecheciowi. Wtedy to pomyślano, by powołać tzw. Związek Mszalny na wzór istniejących w innych prowincjach, a do wysyłanych do ludzi blankietów PKO z numerem konta dołączano listy od kandydatów do Małego Seminarium z prośbą o wsparcie ich kształcenia. Był to początek późniejszego zwyczaju, który przyjął się wśród wielu dobroczyńców, mianowicie objęcia pomocą finansową edukacji alumnów w seminarium.

     Niebagatelną pomoc w tych okresie rozwoju Zgromadzenia w Polsce okazały sercanom siostry wizytki z krakowskiego klasztoru, które podzieliły się swoimi dobrodziejami, przekazując ich adresy oraz zachęcając do wsparcia duchowych synów o. Dehona, którzy co dopiero osiedlili się nad Wisłą.

     Dobrodziejami sercanów tego czasu były także pojedyncze osoby, jak choćby mieszkanka Płaszowa, znana krakowska kwiaciarka Rozalia Wyrzechowa, która podczas budowy Domu Macierzystego wiele razy pożyczała pieniądze i podpisywała weksle ks. Wiecheciowi, dzięki czemu mógł prowadzić rozpoczęte prace.

     Z czasem grupa dobroczyńców powiększała się, czego rezultatem było utworzenie specjalnego biura do regularnych kontaktów z nimi. Zajmujący się dotąd tymi sprawami ks. Wietecha, wobec nawału innych obowiązków, przekazywał po trochę ten obszar wychowankowi Małego Seminarium ks. Dionizemu Buckiemu (1918-1998), który wykazywał zdolności administracyjne i zmysł organizacyjny. W historii prowincji ks. Bucki pozostanie zawsze zapamiętany jako wieloletni szef prowincjalnego biura dobroczyńców, który mieszkając w ostatnich latach swego życia w domu tarnowskim zajmował się nadal kontaktami z rzeszą sercańskich dobrodziejów.

     Ale filantropia ludzi świeckich wobec sercanów w Polsce skupiała się nie tylko na pomocy finansowej. W Kronice nowicjatu z 1948 r. w Stadnikach ówczesny mistrz ks. Władysław Majka notuje ofiarność mieszkańców Stadnik i okolicznych wiosek na rzecz nowicjatu, który najpierw mieścił się w domu Michalików, a od lipca 1948 r. w nowym budynku, postawionym na ziemi darowanej przez ojca ks. Stanisława Michalika. Ludność dzieliła się wszystkim co obrodziły pola, sady i co uchowano w gospodarstwie. Przez wiele lat istniała zwyczajowa „petyta” , czyli zbierania snopów zboża dla potrzeb klasztoru.

     „Jednego roku w przeddzień św. Mikołaja, wychodząc po kolacji z refektarza do kaplicy, spostrzegliśmy na poręczy schodów siedzącego, dużego indora, z brodą i płaszczem. Figla tego urządzili nam Łazęccy z młyna. Niekiedy św. Mikołaj podkładał nam kurę, to znów kaczkę. Pod tym względem na pierwsze miejsce wysuwają się rodziny: Banasiowie z Kędzierzynki (on jest sołtysem) – Surmianki (4 siostry starsze wiekiem, żyjące w stanie panieńskim - jedna nie tak dawno zmarła – bardzo pobożne, tak że ich dom nazywają niektórzy klasztorkiem) oraz Łazęccy z młyna i Maria Michalikowa. Niemało nabiału otrzymujemy również i od pani Bednarskiej Zofii, ze Stadnickiego dworu” – głosi kronikarski wpis ks. Majki z dnia 22 marca 1948 r. Wpis ten jest wart zacytowania, bowiem wymienia z nazwiska osoby i rodziny wspierające stadnickich sercanów. Pomagających było znacznie więcej, jednak nigdy nie domagali się, by ich wyczytywać w kościele czy zamieszczać w Kronikach. Dzielili się produktami rolnymi chętnie, ciesząc się, że już nie muszą chodzić do kościoła w Gdowie lub w Dobczycach, ale mają blisko swoją świątynię i zakonników.

     O osiedlenie się sercanów w Stadnikach zabiegał przede wszystkim Wojciech Michalik, który był wyjątkowym dobroczyńcą ze względu na uczynioną 25 marca 1947 r. darowiznę części majątku należną synowi Stanisławowi wynoszącą ponad 2,5 ha ziemi (potem darowiznę przekazała też rodzina br. Antoniego Szewca), na której zbudowano klasztor i kościół. A przy budowie chętnie i licznie pomagali mieszkańcy Stadnik i okolicznych wiosek. Swymi furmankami wozili żwir i piasek z pobliskiej Krzyworzeki, łopatami kopali pod fundamenty, byli pomocnikami murarzy. Biorąc pod uwagę, że wszystkie prace wykonywali bezpłatnie, można ich również zaliczyć do jednych z pierwszych dobroczyńców. Trzeba także dodać, że swój wkład w dzieło budowy mieli także nowicjusze, pracujący kiedy tylko była potrzeba.

     Długa jest lista nazwisk dobroczyńców z czasów przed i po powstaniu prowincji. Ich dokładną liczbę znali szefowie biur z tamtych lat, prowadząc stosowne kartoteki potrzebne do korespondencji, kiedyś ułożone alfabetycznie w pudełkach, obecnie w komputerze, który na dobre zastąpił także ręczne adresowanie kopert. To nie jedyne ułatwienia, jakie z biegiem lat pojawiły się w prowadzonych biurach. Różne urządzenia techniczne np. frankownica wyeliminowała konieczność naklejania znaczków, co zawsze zabierało dużo czasu. Nie tak jeszcze dawno, kiedy w Domu Macierzystym gasły światła w pokojach, w pomieszczeniu biura prowincjalnego było jasno do późnych godzin. To głównie szefowie coś jeszcze szukali, poprawiali, sparowywali – jak się mówiło w tym środowisku. W tej swoistego rodzaju „nazaretańskiej” cichej pracy pomagali im u początków prowincji także klerycy, m.in. Kazimierz Sławiński, Władysław Stasik, Franciszek Leżański, Jan Bylica, a w Tarnowie Antoni Ulaczyk, gdzie biuro prowadzil ks. Wlodzimierz Kmiecik. Pomagali też  księża co dopiero po święceniach. Tak było w przypadku ks. Henryka Styki, który w marcu 1961 r. otrzymał święcenia, a już w czerwcu 1962 r. został skierowany do biura prowincjalnego.

     Księży, którzy przeszli przez biura dobroczyńców było wielu i w zasadzie nikt dotąd nie policzył, ilu ich pracowało w tych miejscach w minionych latach. Na czele każdego z biur stał tzw. szef, mając do pomocy kilka osób, a w okresie nawału pracy pomagali także inni współbracia. Z czasem zatrudniano osoby świeckie, szczególnie przy adresowaniu przesyłek, dostarczając im koperty do miejsc ich zamieszkania.

     Te najważniejsze biura, a więc prowincjalne w Płaszowie, seminaryjne i nowicjackie mają swoją historię, która nie ma dotąd opracowań, a ci, którzy je tworzyli i prowadzili już w zasadzie odeszli. Zawsze z tą formą działalności będą się kojarzyć takie nazwiska jak wspomniani księża: Kazimierz Wiecheć, Michał Wietecha czy Dionizy Bucki, a także Józef Kubik i Antoni Kotlarczyk. Natomiast wśród żyjących szefów i pracowników biur dobroczyńców, którzy wiele lat poświęcili się temu zajęciu są księża: Kazimierz Wawrzyczek, Józef Cebula, Władysław Łukasik, Zbigniew Letkiewicz, Walerian Swoboda, Aleksander Łukasik, Józef Gluklich, Józef Łój, Zbigniew Bednarz, Robert Sasak i wielu innych, pracujących w sekretariatach po kilka lub kilkanaście lat. Z nich wszystkich rekordzistą co do stażu pracy jest niewątpliwie ks. Kazimierz Wawrzyczek, kierujący z kilkuletnią przerwą biurem w Stadnikach przez kilkadziesiąt lat.

     Ks. Wawrzyczek jest również łącznikiem między tamtym czasem i tamtymi osobami, które tworzyły struktury biur dobroczyńców, ale także tym, który znał jednych z pierwszych dobrodziejów sercanów, jak choćby całą rzeszę osób z Garwolina, pomagających w kształceniu księży oraz licznych ofiarodawców z tego miasta, których regularnie odwiedzał podczas okresowych objazdów, poznawał ich rodziny, błogosławił śluby dzieci, a zmarłych odprowadzał na cmentarz.

     Wśród nieżyjących garwolińskich dobroczyńców na czoło wysuwa się zmarły w 1987 r. Michał Litkowski, który przez niemal 60 lat był kościelnym w parafii Przemienienia Pańskiego. Ten niezwykle skromny człowiek był fundatorem wielu stypendiów dla sercańskich kleryków, organizatorem datków na potrzeby seminarium oraz zachęcającym ludzi do wspierania sercanów.

     - Pan Litkowski pragnął zawsze pomagać w kształceniu księży, moi rodzice też to czynili. Jako dzieci dużo chorowałyśmy z moją siostrą. Gdy rodzice chcieli jechać do Lourdes, by podziękować za zdrowie i złożyć jakieś wota, Michał Litkowski powiedział, żeby lepiej dać na wykształcenie jakiegoś księdza – opowiada o swym chrzestnym Maria Protasiuk, która razem z mężem Andrzejem również fundowały stypendia.

     Jednym z ich stypendystów był m.in. pracujący obecnie w RPA ks. Krzysztof Grzelak.

     - Państwo Protasiuków poznałem na 5. roku teologii (rok 1991). Ksiądz Wawrzyczek poinformował mnie przed ślubami wieczystymi, ze miałem dobroczyńców, którzy finansowo sponsorowali moje studia. Wcześniej nic o tym nie wiedziałem – mówi ks. Grzelak, który pierwszy raz spotkał swych dobrodziejów po święceniach diakonatu odwiedzając ich w Garwolinie, a potem oni przyjechali do Stadnik na jego święcenia kapłańskie.

     W kształceniu kleryków w tamtych latach pomagało co najmniej kilkanaście rodzin z Garwolina, m.in. pani Stanisława Masna, która razem z panem Michałem Litkowskim wyszukiwała wśród parafian i znajomych nowych sercańskich darczyńców.

     - Poznałam księży sercanów dzięki panu Michałowi i Marii Protasiuk. Pracowałam wtedy w sklepie Ars Christiana, który znajdował się na placu kościelnym i ludzie przynosili do nas swe ofiary, a potem odbierali korespondencję. To byli zwyczajni ludzie, którzy cieszyli się, że mogą pomóc sercanom, by jak najwięcej ich było kapłanami i zakonnikami. – odpowiada s. Katarzyna Lada ze Zgromadzenia Sióstr Służek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanej, która pracowała 17 lat w Garwolinie.

     Podobnych historii na linii dobroczyńca-kleryk było znacznie więcej, jak choćby historia zmarłej w 1981 r. Anna Kwiotek. Ta pochodząca z Niedobczyc k. Rybnika dobrodziejka, która sparaliżowana 53 lata leżała w łóżku, potrafiła zorganizować grupę ludzi, którzy płacili na edukację kleryków, a kilku z nich swoje prymicje odprawiło w jej pokoju. Uważała ich za swoich synów i mówiła, że woli zbierać kwiaty, które nie więdną. Były nimi modlitwy i Msze Święte, które zamawiała za różnych ludzi. Wiele zawdzięcza jej m.in. ks. Marian Kowalczyk, który w 1972 r. odprawił przy chorej w jej mieszkaniu razem z ks. Wawrzyczkiem i ks. Kajtą Mszę św. i udzielił prymicyjnego błogosławieństwa.

    - Zebrało się w niewielkim pokoju sporo ludzi, może 30 osób, głównie naszych dobroczyńców, którzy składali ofiary na utrzymanie kleryków. Pani Anna była uśmiechnięta i nie słyszałem nigdy skargi na swój los. A na propozycję, by jej wstawić telewizor do pokoju, pokazał na krzyża i powiedział: „to jest mój telewizor” – opowiada ks. Marian Kowalczyk, dodając, że w kwietniu tego roku w 100. rocznicę urodzin swej dobrodziejki wziął udział w Niedobczycach w spotkaniu wspomnieniowych o Annie Kwiotek, odprawił za nią Msze św. i modlił się przy jej grobie razem z innymi dobroczyńcami sercanów.

      Swoją opiekunkę i dobrodziejkę miał w seminaryjnym czasie także obecny biskup pomocniczy w Lublinie Józef Wróbel.

     - Wielką dobroczynką naszego seminarium była pani Józefa Bagierek, ciocia ks. Jana Bema. Mieszkała w Żywcu przy ul. Brackiej 45. Mieszkałem u niej na stancji, kiedy chodziłem tam do liceum. To dzięki niej poznałem sercanów, najpierw księdza Stykę i księdza Wawrzyczka, którzy przyjeżdżali do niej, a później oni przekazali mnie pod opiekę księdza Blocha, który wtedy był jeszcze klerykiem. Co ciekawego, intencje i ofiary na seminarium pani Bagierek trzymała schowane w moim pokoju i nie kryła tego przede mną. Wprost mówiła mi i naszym księżom, że jestem strażnikiem ich kasy – dodaje bp Wróbel.

     Biskup opowiada także o innej dobrodziejce, jaką była pani Marii Góra z jego rodzinnej Bestwiny.

    - Jako zelatorka zbierała ofiary i intencje dla Stadnik. Ponieważ czasami przewoziłem te ofiary do Stadnik, to wiem, że było tego naprawdę dużo. Co jakiś czas przyjeżdżali do niej ks. Wawrzyczek i ks. Styka. Jej wkład w Stadniki był znaczny. To chyba dzięki niej sercanów poznał też ksiądz Stanisław Hałas – wspomina sercański biskup.

     Był on jednym z wielu, którzy po otrzymanych święceniach odprawiali swe prymicje w parafiach swych dobroczyńców. Do Garwolina pojechał w czerwcu 1980 r. na prośbę ks. Wawrzyczka, a kazanie w czasie Mszy św. głosił w kościele ks. Adam Gąsiorek. Wtedy też pierwszy raz poznał Michała Litkowskiego, który wszystko zorganizował z innymi dobrodziejami.

     - Pamiętam, że pan Michał powiedział w czasie przyjęcia, że najwspanialszym, ukochanym jego stypendystą był ksiądz Czesław Konior. Sam też później wygłosiłem przemówienie, dziękując za wsparcie tamtej grupy dla naszego seminarium – podkreśla.

     - Ksiądz Konior był pierwszym wychowankiem mojego chrzestnego Michała Litkowskiego. Od niego zaczął się właściwie kontakt z sercanami. Miałam wtedy kilkanaście lat. Przyjeżdżał na wakacje do pana Michała, z którym przychodzili do moich rodziców, a potem często nas odwiedzał. W Garwolinie też świętował 50-lecie swego kapłaństwa – opowiada Maria Protasiuk, dodając, że jako dobroczyńcy nie oczekują wdzięczności i chcą być anonimowi. Uczą natomiast swe dzieci bezinteresownej pomocy.

     - Ksiądz Konior był bardzo nam wdzięczny za opiekę w ostatnim okresie życia nad panem Michałem, ale także my byliśmy mu wdzięczni, bo zawsze gdy bywał w Garwolinie zostawiał jakąś ofiarę dla sióstr – wspomina s. Katarzyna, dodając że podobnie czynił ks. Wawrzyczek, który niczym św. Mikołaj darował jeszcze słodycze i mód.

     - W moim przypadku jakieś kwoty przez kilka lat wpłacała pani Karolina Nehring z Raniżowa koło Jarosławia. Była to starsza już nauczycielka, którą spotkałem dopiero w 1960, jadąc do Jarosławia z księdzem Skowronkiem odprawić dla niej Mszę świętą. Drugi raz przyjechała do mojej rodzinnej parafii w 1960 r. na moje prymicje – opowiada z kolei ks. Marian Radwan. Dobrodziejka ta wspierała także ks. Antoniego Ulaczyka.

     - Moją dobrodziejką była takze pani Stanisława Baranowska. Spotkałem się z nią w czasie moich prymicji w Garwolinie w 1972 r. Na drugi dzień zaprowadziła mnie do wspólnoty dobroczyńców, którzy składali na nasze wykształcenie, a ona zebrane ofiary przekazywała do seminarium. Moim zadaniem było za to podziękować – wspomina ks. Marian Kowalczyk.

     Relacje między biurami a dobroczyńcami nie polegały jedynie na fundowaniu stypendiów czy zbieraniu ofiar na potrzeby seminarium, nowicjatu czy inne dzieła prowadzone przez Polską Prowincje. Wielu z nich opisywało w swych listach różne problemy, zadawało pytania, dzieliło się radosnymi czy też smutnymi wydarzeniami ze swojego życia. I zawsze prosili o modlitwę, zapewniając o swojej.

     - Pracuję w Sekretariacie dla Dobroczyńców od wielu lat – opowiada ks. Józef Cebula z biura stadnickiego. Spotykam się na co dzień z problemami, które oni przeżywają, a które powierzają naszym modlitwom, przesyłając jednocześnie różne ofiary na utrzymanie naszego seminarium, mniejsze i większe, a bardzo często jest to ofiarowany ze szczerego serca wdowi grosz. Ofiarodawcy są przekonani, że nasza modlitwa jest skuteczna przed Bogiem, dlatego bardzo liczą na nasze wsparcie.

    Miałem kiedyś okazję odpisywać w biurze na list pani Marii Walkowskiej, córki jednej z naszych dobrodziejek. Dzieląc się swoim bólem po śmierci mamy, napisała między innymi:

    „Kilka dni temu, gdy wróciłam z pracy do domu, listonoszka przyniosła mi list. Zobaczyłam kopertę ze znajomym nadrukiem: Księża Sercanie – Stadniki. Muszę się przyznać, że po zamknięciu drzwi rozpłakałam się, ponieważ był to pierwszy list do mojej mamy – Janiny Walkowskiej, który odebrałam po jej śmierci. Wiem, jak bardzo cieszyła się, gdy przychodziły listy z Waszego Seminarium, bo korespondowała z Wami przez kilkadziesiąt lat.

    Całe życie mojej mamy wypełnione było modlitwą i ufnym zawierzeniem Bożemu Miłosierdziu. Od najmłodszych lat pamiętam moją mamę pogrążoną w codziennej modlitwie. Chociaż miała dużo domowych obowiązków, nigdy się nie zdarzyło, by nie odmówiła porannego, czy wieczornego pacierza, a o godzinie 15-tej codziennie odmawiała Koronkę do Bożego Miłosierdzia.

    Takie było życie mojej mamy, życie, w którym na pierwszym miejscu była zawsze modlitwa. Miała brązowy, drewniany różaniec, na którym codziennie odmawiała swoje modlitwy. Był brązowy, ale po wielu latach, gdy ten różaniec wzięłam do ręki, aby ostatni już raz opleść nim dłonie mojej mamy, nie był on już brązowy, był tylko drewniany, taki zwykły, bez koloru. To ukochane ręce mojej mamy codzienną modlitwą, starły ten kolor, ale pozostało to, co najważniejsze – paciorki różańca i modlitwa; codzienna, zwykła, wypraszająca siły i łaski potrzebne do życia, o zdrowie dla nas wszystkich, o błogosławieństwo Boże dla Waszego Seminarium...

     Podobnych listów, w których dobroczyńcy dzielą się tym, co ich spotyka i co dla nich jest ważne jest tysiące, a od czasu założyciela dzieła sercańskiego w Polsce ks. Kazimierza Wiechecia trzeba by było liczyć ich może w setkach tysięcy. Są swoistym świadectwem potrzeby wypowiedzenia swych przeżyć, a jednocześnie zaufania wobec odbiorcy.

     Kiedy listów na początku było jeszcze niewiele, prowadzący biuro starali się na nie odpisywać indywidualnie. Czynił to często wspomniany ks. Bucki oraz ks. Wawrzyczek, który do koperty wkładał zazwyczaj jeszcze jakiś obrazek, kartkę świąteczną czy imieninową i swój wiersz, często dedykowany imiennie. A kiedy przyszedł czas tzw. objazdów, wsiadał do zapakowanego pod sufit książkami i prezentami auta, by spotkać się w różnych miejscach Polski z tymi, którym Prowincja Polska zawdzięcza w dużej mierze swój rozwój i pomyślność. Zawdzięcza wiele także tym osobom, które w minionych latach niezwykle ofiarnie pracowały w domach prowincji, jak choćby pochodząca z Węglówki pani Janina Olesek, wieloletnia kucharka w nowicjacie oraz Anna Banaś z Kędzierzynki, która pracowała od 1946 r. najpierw przy inwentarzu i w pralni w Stadnikach, następnie po zajęciu klasztoru przez władze PRL w Płaszowie. Z kolei w domu zakopiańskim oprócz troski o dom opiekowała się poważnie chorym ks. Michałem Wietechą, a do 1971 r. prowadziła kuchnię i pralnię w domu tarnowskim.

     Takie postaci jak pani Anna, Jasia czy pani Helena, gospodyni w Węglówce, a także Anna Kurpiel, pomoc domowa i praczka w Płaszowie oraz Józef Serwin, murarz z Jadownik, prowadzący przez blisko 40 lat wszystkie sercańskie budowy, to również dobrodzieje, którzy poświęcili większość swego życia ważnej posłudze w kuchni, gospodarstwie, pralni czy w ogrodzie i na zawsze wpisały się w dzieje Zgromadzenia, które w przyszłym roku będzie obchodzić 90-lecie osiedlenia się w Polsce.

                                                                                               Ks. Andrzej Sawulski SCJ

     Wydaje się, że sprawa dobroczyńców Polskiej Prowincji Księży Sercanów czeka na o wiele obszerniejsze opracowanie. W tekście została jedynie zasygnalizowana. Warto się nad nią pochylić, bowiem nie da się oddzielić naszej historii bez ich obecności i roli, jaką w niej odegrali i nadal odgrywają. Pamiętam rozmowy podczas których pojawiły się różne pomysły, by w jakiś symboliczny sposób podkreślić ich działalność, a przede wszystkim ich dobroczynność. I choć nie czynią to z pewnością po to, by oświetlały ich reflektory i nie oczekują tabliczek czy medali ze swoimi nazwiskami, to jednak ich ofiarność i życzliwość dla Zgromadzenia zasługuje na coś więcej niż dotychczas. Od dłuższego czasu mam takie marzenie i nie tracę nadziei, że kiedyś się ono spełni.

                                                                                                                                                      AS

Życie Zakonne

zakon