facebook


Najnowszy News

 kiermasz czolo

KIERMASZ PALM I OZDÓB WIELKANOCNYCH

Marcin Pośpiech: W studiu w Krakowie ks. prof. Lucjan Szczepaniak, kapelan Szpitala Dziecięcego w Prokocimiu, także lekarz, poeta. Od ponad 23 lat, jeśli dobrze liczę, jest Ksiądz na pierwszej linii frontu i to frontu życia i śmierci, i to w szpitalu dziecięcym. Zastanawiam się, jak można funkcjonować codziennie przez tyle lat, bardzo często patrząc na odchodzenie dzieci, i z drugiej strony towarzysząc ich rodzicom, bliskim?

     - Rozumiem swoją obecność wśród chorych, cierpiących, ale także pośród tych, którzy zbliżają się do kresu swego życia, jako wypełnienie wezwania ze strony Pana Boga. Nie ja sobie wymyśliłem takie życie, choć oczywiście jestem osobą wolną, jak każdy człowiek, i podejmuję decyzje. Odczytałem, że pójście za tym głosem jest najbardziej sensowne, bo kto wypełnia wolę Bożą, odnajduje siebie, miłość i sens w swoim życiu.

     - No właśnie, Ksiądz zaczął pracę w Prokocimiu na początku jako lekarz, młody medyk, i dopiero później przyszło powołanie?

     - Lekarzem zostałem w Łodzi. Przez kilka lat pracowałem na oddziale dziecięcym w Szpitalu Wojewódzkim w Zgierzu. W Prokocimiu pojawiłem się już jako lekarz; byłem na stażu u profesora Jerzego Armaty w Klinice Onkologii i Hematologii,
a jednocześnie jako młody zakonnik przygotowywałem się do kapłaństwa. I tak rozpoczęła się moja działalność nie tylko medyczna, ale też duchowa w tym miejscu.

     - Wielu poprzedników Księdza na stanowisku kapelana w Prokocimiu nie wytrzymywało długo w tym miejscu…

     - Motywów nie znam. To jest mój wybór, o to się modliłem, żebym mógł być pośród chorych i żebym mógł być pośród chorych z Jezusem. Szpitala sobie nie wybierałem. Został mi niejako wskazany przez Pana Boga. Oczywiście wskazywali ludzie, moi przełożeni, wskazywał także profesor Armata, a później też kardynał Franciszek Macharski. Ale to nie ja go wybrałem, to właściwie szpital wybrał mnie.

     - A czy miał ksiądz momenty załamania, wątpliwości, kiedy pojawiła się w głowie myśl: no dobrze, zrobiłem swoje, dziesięć lat, dwadzieścia lat, to teraz może coś łatwiejszego, trochę odpocznę?

     - Nie...Powiem szczerze, że nie. Niedawno nawet byłem przez współbraci kapłanów pytany, czy miałem chwile takiego zwątpienia w swoim życiu, nawet głębszego, wiary w sens misji kapłana. Nie. Wszystko rozegrało się właściwie przed pójściem drogą kapłańską i zakonną – te wszystkie myśli, wątpliwości. A później uspokoiło się serce, kiedy moje kroki stanęły w nowicjacie. Co nie oznacza, że nie jestem zmęczony. Zmęczenie przychodzi, bo jestem człowiekiem. Przychodzi zmęczenie fizyczne, czasem zmęczenie psychiczne. Człowiek potrzebuje też ciszy. Ale gdy wewnętrznie się zregeneruję, a to dosyć szybko następuje, to jest chęć powrotu.

    - Mówi Ksiądz, że uspokoiło się serce. W takim razie, jak sobie Ksiądz tłumaczy, że oto umiera niewinne dziecko? Jak się z tym pogodzić, jak sobie to wytłumaczyć?

    - Tego nie da się wytłumaczyć, bo Bóg nie chciał śmierci i Bóg nie stworzył śmierci. Natomiast trzeba kochać i być z tymi, którzy odchodzą. I jeśli to jest możliwe: ukazać im sens, a sensem jest Pan Bóg.

     - I coś takiego mówi Ksiądz rodzicom po stracie dziecka?

- To zależy… Jeśli o to pytają. Natomiast to, co najbardziej oddziaływuje na każdego
i to bez względu na to, jak jest zaangażowany religijnie, czy nawet jest obojętny religijnie, to jest bycie, okazanie człowieczeństwa, czyli to, co streszcza się w słowie: miłość. To najbardziej działa.

     - Ale mówimy, tak sobie myślę po ludzku, o gigantycznym dramacie, o dramatach, które wydarzają się w tym szpitalu pewnie każdego dnia. Czy spotkał się Ksiądz z pretensjami, z niechęcią ze strony bliskich, rodziny? Ksiądz, jest, jakby nie patrzeć, przedstawicielem Boga na ziemi, a Bóg, tak pewnie czuje bardzo wiele osób po takiej bolesnej stracie, po prostu zawiódł.

     - Najczęstsze pytania i te, które są kierowane do mnie, to właśnie: „Gdzie jest Bóg?”.

   - No właśnie, gdzie jest?

      „Gdzie jest Bóg?! Dlaczego go tutaj nie ma?” – Nawet pisałem taki wiersz po śmierci… To był zapis rozmowy z matką dziecka, które zmarło i ona zadała to pytanie: „Gdzie jest Bóg? Dlaczego nic nie zrobił?” – I razem z nią na korytarzu, właściwie prawie że klęcząc, bo ona już nie miała siły – to było wiele lat temu – odpowiadam jej cicho: „Ten Bóg był w sercu twojego dziecka i jest i razem z nim umierał, i to jest właśnie Jezus Chrystus, który utożsamia się z każdym: >Cokolwiek uczyniłeś jednemu
z tych braci najmniejszych Mnieś uczynił<. – „Nie opuścił twojego dziecka, jest z twoim dzieckiem i nie opuścił ciebie”. Dla człowieka wiary, człowieka, który jest wierzący, są to słowa naprawdę ogromnej pociechy: „Pan jest moim Pasterzem”. Ten Pasterz wchodzi do ciemnej doliny, a tą doliną najciemniejszą dla człowieka jest właśnie śmierć. Nie jest tam tylko mgła, ciemność i pustka, ale On jest ze mną. Trzyma mnie za dłoń w sensie wręcz fizycznym, bo trzyma poprzez osoby bliskie i kochające, ale przede wszystkim jest ze mną. I to On mnie przeprowadzi przez tę bramę i przedstawi Bogu Ojcu.

     - Czy zdarzają się takie sytuacje, że chory wie, w jak złym jest stanie, ale przed rodziną tego nie okazuje? A z drugiej strony, bliscy, być może w trosce o niego, nie rozmawiają z nim o śmierci, bojąc się może, że go przestraszą?

     - Jest to dosyć często jakby powtarzany schemat: osłanianie przez dziecko, właściwie starsze dziecko, czy młodą osobę, rodziców i w drugą stronę – osłanianie przez rodziców tego dziecka. Znowu odwołam się do przeszłości… Młoda, utalentowana dziewczyna, odchodząca powoli z tego świata, mająca tego świadomość, mówi do mnie, bym nie mówił o tym jej mamie. Ona mi to wszystko opowiedziała w rozmowie, że wie, że jest przygotowana, że kocha Boga i tak naprawdę nie boi się odejścia, no może boi się jako bólu fizycznego, ale tego momentu Spotkania nie boi się. Natomiast żebym oszczędził i tego wszystkiego nie mówił mamie, bo mama tego nie przeżyje, nie zrozumie, może nie tyle nie zrozumie, ile nie jest w stanie emocjonalnie tego przyjąć. Kiedy zakończyłem rozmowę z tą dziewczyną, byłem bardzo wzruszony. Gdy wyszedłem na korytarz i wracałem do kaplicy, spotkałem matkę… I ona mówi mi tak: „Ksiądz zna moją córkę…”.„Tak oczywiście, odpowiedziałem, codziennie ją odwiedzam, tak jak inne dzieci”. –„Ksiądz pewnie nie wie, że ona jest ciężko, śmiertelnie chora, ale o tym nie wie. I proszę podtrzymywać ją na duchu, służyć pomocą, tą sakramentalną, ale proszę jej nie mówić, bo ona by to bardzo przeżyła. Niekt tego nie wie…” I tak te dwie kochające się osoby osłaniały się: córka i matka. Obie wiedziały, że śmierć się zbliża, ale jedna drugą osłaniała. Spełniłem te życzenia i osłaniałem je obie.

     - Czy modli się Ksiądz czasami o cud, by jakieś dziecko po prostu uratować, by żyło, by nie umarło?

     - Każda matka prosi o cud. I każdy ojciec. I modlę się o wypełnienie woli Boga, ale modlę się również o cud, również cud powrotu do zdrowia. Modlę się w sprawach największej wagi, ale także i w tych drobnych.

     - Takie cuda w Prokocimiu się wydarzyły?

     - One wydarzają się na co dzień, tylko ich nie dostrzegamy. Jeżeli bowiem tak wiele dzieci jest przyjmowanych i powraca do zdrowia – jest to szpital największych referencji medycznych – to Bóg posługuje się ludźmi, i to już jest cud. A jeżeli myślimy
o cudzie w kategoriach takiego uzdrowienia, wręcz biblijnego, to kilka takich sytuacji było, widziałem. Nie mogę z całą pewnością powiedzieć, że to był cud. To nie jest moja funkcja i nie ja oceniam, ale miało to znamiona właśnie cudu, dlatego, że sami lekarze —moi koledzy, koleżanki – określali, że to nie jest ich interwencja, że tutaj medycyna wypowiedziała już właściwie wszystkie słowa, ostatnie… No i nastąpił powrót do zdrowia i to zupełny powrót, bez takich pozostałości, które by sprawiały kłopot zdrowotny w przyszłości.

     - „Śmierć to jedyny uniwersalny temat, który nas jednoczy. Jesteśmy po prostu biologią, a ona musi się kiedyś zepsuć i musimy się do tego jakoś przygotować” – tak mówił ksiądz Jan Kaczkowski. Jak się przygotowywać, jak się przygotować?

     - Przygotowaniem do śmierci jest życie. To jest przygotowanie: życie w miłości. Życie, które jest darem nie tylko dla tego, który żyje, ale jest darem dla innych: jestem darem dla innych, kocham ich. A mówiąc o miłości chrześcijańskiej: kocham ich
w Chrystusie, kocham bezinteresownie. Staram się, pomimo ułomności, słabości, błędów, a nawet tego, co nazywamy grzechem. Podnoszę się, lepię tą swoją miłość, poprawiam. To jest przygotowanie właśnie do śmierci. Ta intuicja jest zawarta także
w poezji, w literaturze, i to także w literaturze antycznej – przygotowanie przez miłość.

   - Jaką perspektywę daje praca w miejscu takim, jak szpital w Prokocimiu. Kilka lat temu byłem w Prokocimiu, rozmawiałem i z Księdzem i z chorymi dziećmi, i miałem takie poczucie, że kiedy się opuszcza mury szpitala, to właściwie człowiek nie ma problemów, że problemy to są tam, prawdziwe…

     - Tak… Jest to jakby przeniesienie trochę w relacje z Jezusem, którego Królestwo nie jest z tego świata. Ale trzeba pamiętać, że bardzo szybko aura tego Królestwa nie z tego świata, przemija. I kiedy jesteśmy w szpitalu przeniknięci cierpieniem, otwiera się w nas serce, umysł: chcemy dawać, pomagać… Wrócimy do świata ludzi zdrowych, ludzi walczących o swoje miejsce w życiu, często używających argumentów i przemocy, to ta aura przemija. Trzeba tutaj mocnej wiary, bycia blisko Pana Boga i przypominania sobie tego, że nasze życie ma sens, że ono tutaj nie będzie trwało wiecznie.
      I to, co możemy na tym świecie zrobić naprawdę dobrego, to kochać, być darem dla drugiego człowieka. Wówczas ten pobyt w szpitalu, który poszerza te horyzonty, nie będzie daremny. To będzie takie wyzwanie do tego, bym jeszcze bardziej był człowiekiem, był bardziej sobą, był bliżej Boga i bliżej drugiego człowieka.

     - Bardzo dziękuję za rozmowę, za poświęcony czas.

                                                                                       Rozmawiał: Marcin Pośpiech

Życie Zakonne

zakon